środa, 4 grudnia 2019

Artur Wójcik "Fantazmat Wielkiej Lechii. Jak pseudonauka zawładnęła umysłami Polaków"


O Wielką Lechię sfinks nie pytał. Ale nawet gdyby poruszył to zagadnienie, to zmalałaby szansa na brak odpowiedzi. Wiemy już coraz więcej. Pierwszą osobą, która w sposób zwięzły ośmieszyła te brednie był Roman Żuchowicz i jego praca "Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka". Nie tak dawno temu po Internecie krążył film demaskujący postać Janusza Bieszka i jego agenturalną przeszłość. Podobnie z owego nagrania mogliśmy natrafić na trop, dlaczego to akurat militarne wydawnictwo Bellona publikuje wielkolechickie brednie, a inni jak m.in. pierwszy preppers RP Adolf Kudliński dodatkowo głoszą bzdury na ten sam temat na swoim kanale na YouTube. Trudno nie zgodzić się ze Stanisławem Michałkiewiczem, że cała ta "Wielka Lechia to ubeckie rzygowiny".

Kolejny krok w demistyfikacji historii przez pseudo-naukowców podjął Artur Wójcik, autor popularnego bloga Sigillum Authenticum. Jako historyk z wykształcenia bez problemu obala on wyimaginowane teorie Janusza Bieszka, Tomasza Kosińskiego czy Pawła Szydłowskiego. Wszystko okraszone zostaje dużą ilością bibliografii, do której najwyraźniej gremium proroków historycznego imperium nigdy nie zaglądało. Autor omawia wszystkie najczęściej poruszane kwestie - teorie spiskowe, źródła wiedzy, postacie wyznawców, rolę Internetowych memów. Na piedestale stoją jednak źródła historyczne i ich rzetelna krytyka. 

Przyznam, że choć wielu nowych ciekawostek historycznych nie poznałem, Wójcik doskonale położył nacisk na podstawowe rzeczy, które dla czcicieli Wielkiej Lechii są fundamentem wiary. Zwłaszcza czasy pierwszych Piastów i sprawy początków państwowości naszego kraju. 

Historykiem nie jestem, więc zarzutów merytorycznych do tego aspektu książki mieć nie mogę. Co jednak przykuło moją uwagę? Wójcik zwraca uwagę, że turbosłowianie i rodzimowiercy słowiańscy są często stawiani na jednej linii, a jednak reprezentują zupełnie inne środowiska. To na ogół prawda. Wyznawcy dawnych bogów często wręcz kpią z Wielkiej Lechii i stanowczo się od niej odcinają*. Zdarzają się jednak wyjątki. Spotkałem pewne osoby, które deklarują się jako rodzimowiercy, a jednocześnie wierzą w teorie lansowane przez wspomniane wyżej gremium z wydawnictwa Bellona. Nie zawsze zatem te zjawiska w Polsce idą oddzielnie. Niestety. Zwróćmy uwagę, że do spraw duchowości wtargnęli m.in. Czesław Białczyński i Tomasz Kosiński tworząc alternatywne wizje wierzeń dawnych Słowian. I też podobnie jak historyków-amatorów, lechiści-dereiści robią z siebie religioznawców-amatorów ... Ponadto autor pisząc o Polsce pomija Rosję, gdzie istnieje tzw. ynglizm; religia łącząca rodzimowierstwo słowiańskie, germańskie z podobnymi do wielkolechickich teoriami o paleoastronautycznym pochodzeniu Słowian-Ariów, wrogach "reptilianach" i innymi, znajomymi debilizmami. Tak więc w Rosji to zjawisko idzie głęboko w parze, w Polsce jest znacznie bardziej odseparowane choć zdarzają się punkty wspólne. Może to właśnie w ynglizmie należy doszukiwać się wpływów rosyjskich i sympatii pro-rosyjskich? Diabli wiedzą.  

Czytając "Fantazmat Wielkiej Lechii" spodobała mi się wzmianka o tym, że w średniowieczu za fałszowanie dokumentów groziły dotkliwe kary: spalenie, ugotowanie w gorącej wodzie czy odcięcie dłoni. Czasem dochodzę do wniosku, że osoby, które świadomie głoszą bzdury, żeby na tym zarobić, zyskać w charyzmatyczny sposób grono naiwnych wyznawców, działać dla obcego wpływu powinny być traktowane tak samo.

Pamiętam, że będąc dzieckiem oglądałem "Kacze opowieści". Był taki epizod, w którym to Sknerus MacKwak musiał stoczyć pojedynek z Plotkodziobem, prezenterem stacji "pirackiego programu", w którym z pełną premedytacją dziennikarz rozpowiadał bzdury o publicznych postaciach.  Morał z bajki był dla dzieci jasny - nie wolno oglądać stacji, które emitują brednie. Cóż rzec - chyba morału z wieczorynek nie pamiętają dorośli czytając książki z "piracką zawartością".

Muszę przyznać, że pracę Wójcika przeczytałem "na jednym wdechu". Pozycja bardzo interesująca, przystępna i przemawiająca w sposób treściwy dla przeciętnego laika. No chyba, że czyta ją turbosłowianin ... Wtedy raczej odbiór nie będzie najlepszy. Tylko czym się tutaj przejmować?

Gorąco polecam ją wszystkim! 

* Nie jest tajemnicą, że rodzimowiercy często kpią z wielkolechickich teorii, lecz czasem myślą turbosłowiańskimi kryteriami. Mam tu na myśli jeden konkretny przykład, ale póki nie znajdę dla niego szeregu dowodów nie będę zdradzał o co biega.