środa, 25 września 2013

Peter Grey "Czerwona bogini"


Znalezienie dwóch banknotów dwudziestozłotowych na chodniku umożliwiło mi kupno zapowiadanego hitu, którym jest "Czerwona bogini" Petera Greya, wydana w bieżącym roku przez wydawnictwo Okultura. 

Muszę śmiało powiedzieć, że opłacało się kasę wydać na rzeczoną lekturę. Po raz pierwszy od kilku miesięcy trafiłem na pozycję, która bardzo mnie wciągnęła swoją treścią. 

Początkowo obawiałem się, że ten hit będzie tylko zlepkiem objawionych w setkach książek truizmów, lecz na szczęście miałem przyjemność się pozytywnie rozczarować. Pewne truizmy się tutaj pojawiają, ale Grey rozpatruje je nieco inaczej niż pozostali komercyjni magowie XXI w.
Może nie skłamię, jeśli napiszę, że robi to w stylu osób, do których nawiązuje w następnych rozdziałach, taki jak Aleister Crowley czy Anton Szandor LaVey. I wychodzi mu to na dobre. Takim przykładem może być kwestia żeńskiej Bogini, którą w próżniejszych epokach uosabia św. Maryja. Inna to np. temat Rogatego Boga, sabatów i czarnych mszy.

Właściwie cała lektura jest o seksie! Motywem przewodnim jest bogini Babalon, ale w rzeczywistości książka jest przekrojówką wielu historycznych tematów. Od starożytnego Bliskiego Wschodu, poprzez templariuszy,  Johna Dee i Edwarda Kelly'ego po współczesnych magów. Mowa oczywiście o najwybitniejszych jednostkach, których nazwiska są nam dobrze znane. Porównanie Lilith i Babalon. Afrodyzjaki, halucynogeny, kabała, gematria, łamanie seksualnego tabu etc. Zagadki, które stworzyła Biblia, po to jak odprawić rytuał ku czci Babalon. Tak więc, poimy róże naszą krwią, zajadamy się "turecką viagrą" czyli rachatłukum i myślimy o przepełnionym miłością seksie. 

Podoba mi się język jaki zastosował Grey (duży ukłon w kierunku tłumaczy, że wiedzieli jak to przełożyć na nasz dialekt). Dużo jest wulgarnych słów, ale nie są one używane pochopnie. Grey pokazuje pewną transgresję kulturową i udowadnia rzeczy, które dla niejednej osoby wydają się niesmaczne. Dużo ciętych ripost.

Z perspektywy osoby zafascynowanej tematem religii wicca, która jest "królową wszystkich religii" gdyż pod względem swej kwintesencji doktrynalnej i kultowej stanowi jakby trzon lub skrzyżowanie największych prawd występujących we wszystkich religiach, muszę śmiało polecić "Czerwoną boginię". Autor niejednokrotnie wspomina o Gardnerze, raz nawet o Doreen Valiente, nawiązuje do wiccańskich założeń. Pomijam już fakt, że myśli wiccańskich jest tam zawartych znacznie więcej. Osoba znająca temat wyczuje je od razu. 

Pojawiają się też kwestie sabatów i co mi się u Greya podoba, czasem jedzie po ludziach, którzy niby są poganami, a w rzeczywistości mają bardzo oazowe charaktery (tak, wiesz dobrze, że o Tobie mówię mój drogi kolego ***).

Dla smaku zacytuję pewien fragment dotyczący historii:
Jakub VI stanowił dla Bothwella przeszkodę na drodze do tronu, a że nie udało się mu ani porwać ani usunąć drogą politycznej rozgrywki, hrabia najwyraźniej uciekł się do czarnej magii. W wigilię Święta Zmarłych 1590 roku - w dzień znany wiedźmom jako święto Samhain - czarownice zgromadziły się na sabacie. Dwieście wiedźm przetańczyło noc na grobach cmentarza należącego do parafialnego kościoła w North Berwick, pląsając di diabelskich nut płynących z harmonijki ustnej Gilly. Oprócz hrabiego Bothwella, tylko kilku mężczyzn wzięło udział w sabacie. Zgromadzeniu przewodził Szatan. Opisy przedstawiają go jako:
 dobrze wyposażonego przez naturę czarnego mężczyznę z czarną brodą ułożoną w szpic jak u kozła, o garbatym nosie niczym dziób jastrzębia, merdającego zalotnie ogonem.
 Od razu przychodzi na myśl Bafomet templariuszy, prawda? Czarownice ponoć najpierw ochrzciły kota, potem go torturowały, a następnie okaleczywszy ludzkie zwłoki, przystroiły go potwornościami w stylu odciętych dłoni, stóp i genitaliów, aby na koniec cisnąć go w morską topiel. Cel rytuału? Śmierć króla Szkotów Jakuba VI. (s.181-182)
Co za poświęcenie? I co by tutaj dużo powiedzieć? Szkoda, że w Polsce nawet kilka wiedźm się nie zgromadzi, żeby podobny urok rzucić na polski rząd. Jak zwykle obciach na cały świat ...

"-"

Jeśli chodzi o minusy książki, to właściwie nie wiele ich znalazłem. Pierwszy główny to taki, że Grey często wspomina o Apokalipsie św. Jana. Nie zwraca jednak uwagi na istotną rzecz. Badacze udowodnili, że obecna Apokalipsa Janowa to najprawdopodobniej trzy odrębne teksty sklejone w jedną całość. Analiza językowa wykazała, że pewnych fragmentów nie mógł napisać prosty rybak, a historia pomyliła go z pewnym innym, natchnionym Janem, pochodzącym najprawdopodobniej z regionu Efezu. Nie zapominajmy, że w owej epoce pojawiła się moda podług której, pisane teksty autoryzowano nie swoim imieniem lecz imieniem kogoś znanego, tak, żeby zapewnić im autorytet. To tak jakbym ja napisał manifest namawiający do podpalenia siedziby naszego rządu, a podpisał się jako np. Ojciec Tadeusz. Grey nie zwrócił na to uwagi.

Drugi błąd jaki mu zarzucam, to ten samo co Nergalowi. Jako następny wyprowadził angielską nazwę Wielkanocy od imienia bogini Isztar. 

No i jak to w XXI w. bywa, nie sposób się z kimkolwiek zgodzić w 100%. Czasem tezy Greya też uważam, że są za mocno podciągnięte pod pewne sprawy. Jest to jednak krok w dobrym kierunku.

A tak to powiem tylko, że książka aż roi się od ciekawostek historycznych, a także, czego np. brakuje u Crowleya, nawiązań do skomputeryzowanej współczesności. Dużo przemyśleń, ciekawy język, dojście do kwintesencji tematu. Ocena książki: + bardzo dobry.

 A teraz czas na muzykę, na której nasz Peter się ewidentnie nie zna dobrze.