poniedziałek, 27 listopada 2023

Jose M. Fraguas "Legendarni mistrzowie karate"

Jak kiedyś pisałem; sztuki walki to jedyne odmiany sportu jakie toleruję i mogę uprawiać. W mojej przeszłości miało to miejsce. 

NOSTALGIA

Moja przygoda z Oyama Karate trwała stosunkowo krótko, bo niecałe trzy lata (1996-1998). Mój ojciec zmusił mnie do trenowania. Nie była to epoka, w której mógłbym o czymkolwiek decydować sam. W końcu wylądowałem na pierwszym treningu. Szkoła Podstawowa nr 113, ul. Stachiewicza w Krakowie. Początkowo byłem temu bardzo niechętny, ale spotkałem tam kilka osób ze swojej szkoły (w tym jedną z klasy), co niejako zachęciło mnie do dalszej eksploracji tematu. Może było to zwyczajne poczucie drobnej rywalizacji? I niebawem szybko mnie wciągnęło. 

Pierwszy rok trenowałem jak się dało, choć i tak z moim podejściem trudno było osiągnąć szczyt możliwości. W międzyczasie zdawałem egzaminy dochodząc bodajże do 6 kyu ostatecznie. Zaliczyłem specjalny trening i ścisnąłem ręce samego Soshu Shigeru Oyamy w głównym lokalnym dojo w Nowej Hucie, podczas jednej z jego wizyt w Polsce. No i, niezapomnianym przeżyciem był dla mnie obóz w Darłowie, na który pojechałem latem 1997 r. To ostatnie wydarzenie trochę namieszało mi w bańce. Generalnie wspomniałbym go dobrze, ale niestety niezdany egzamin na wyższe kyu pod koniec pobytu bardzo zraził mnie do tematu. Już byłem przekonany, że zabawa z karate się skończy, a po powrocie do domu ojciec mnie zabije. Pamiętam, że jeden gnojek mi się jeszcze pod koniec odgrażał, za to, że zbiłem jego kolegę. Nim się akurat kompletnie nie przejąłem, bo i tak już miałem humor zepsuty tym egzaminem. A jego kolegę "zbiłem" plaskaczem w czoło z otwartej, bo znęcał się i bił innego obozowicza, który był z nami w namiocie, a był chyba o połowę lat młodszy ode mnie, a od gnębiciela o kilka. Nie tolerowałem gnojenia najsłabszego. 

Jednak rzeczą, która mi najbardziej zryła psyche na tym obozie to tradycja meczu rugby, po której przegrana drużyna musiała biegać nago po plaży. I tak samo codziennie rano, na porannym rozruchu wszyscy bez gaci musieliśmy wskakiwać do Bałtyku. Tylko panie, które kąpały się obok nas mogły mieć stroje kąpielowe. Dyskryminacja! 

Brzmi jak absurd? Ludzie mi nie wierzyli. To się do prokuratury nadawało; żeby dzieciakom kazać biegać publicznie bez majtek? Co za pedofil to wymyślił? Jeszcze na oczach pań ... Podejrzewam, że ta tradycja już wygasła, a nie zdziwiłbym się, jakby po drodze to faktycznie jakaś sprawa sądowa wytępiła ten ciekawy zwyczaj. Kilka lat temu spotkałem kolegę, który na te obozy częściej jeździł. Oboje wyszliśmy z konkluzją, że to jednak normalne nie było... Moja mama jak się o tym dowiedziała, planowała udać się do mojego senseia na rozmowę tematyczną "morałów humanizmu". 

W ósmej klasie, po obozie, już tak naprawdę byłem zrażony i znudzony tematem. Chodziłem głównie dlatego, że mogłem się z domu wyrwać i nie udawać, że ciągle się uczę do egzaminów wstępnych do liceum, którymi straszono i indoktrynowano mnie niemiłosiernie. Zlewałem te treningi. W końcu kilka miesięcy przed skończenie podstawówki ostatecznie przekonałem tatę, że muszę się skupić na szkole i w ten sposób zerwałem z Oyama Karate, do którego już więcej nie powróciłem. 

A teraz? Minęło 25 lat, a mnie od pewnego czasu nachodzi myśl o powrocie do karate. Niekoniecznie nawet do tego stylu, który trenowałem wcześniej, choć i takiej opcji nie wykluczam. Niestety póki co warunki mieszkaniowo-ekonomiczno-zawodowe mi na to nie pozwalają. Ale trzymam rękę na pulsie. Na razie aktywnie rozglądam się obserwując m.in. strony na Facebooku. Co z tego wyjdzie? Czas pokaże. 

"LEGENDARNI MISTRZOWIE KARATE" 

A póki co, eksplorujemy głębsze wymiary historii wschodnich sztuk walki. Do czołowej dyscypliny z tej kategorii niewątpliwie należy karate. Kupiłem sobie książkę Jose M. Fraguasa. Początkowo myślałem, że jest to praca na temat historii karate i jego najstarszych korzeni. Na dobrą sprawę wcale się nie zawiodłem. "Legendarni mistrzowie karate" to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez autora z najbardziej znanymi przedstawicielami karate ze świata. Dominują Japończycy z kilkoma wyjątkami. Same wywiady to jedno, ale w jednym z nich mamy przedstawione fakty dotyczące narodzin i rozwoju karate przez badającego je karatekę. Dzięki temu praca nie traci na wartości, a można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, nazwisk czy zwyczajów. 

Najbardziej interesowały mnie dwa wywiady, pierwszy z Shigeru Oyamą (z wiadomych powodów), drugi z Masutatsu Oyamą, choćby ze względu na to, że styl Oyama wywodzi się z Kyokushin. A nawet sam film "Wojownik wiatru", choć fajnie zrealizowany, nie za wiele miał wspólnego z biografią twórcy stylu, którą poznałem na bazie internetowych źródeł. 

Generalnie respondenci jasno podkreślają, że ważny jest aspekt rozwoju poprzez karate. Do zawodów mają specyficzny stosunek. Na ogół uważają, że nie ma "nadstylu"; techniki są sobie równe, a najwięcej zależy od indywidualnego doświadczenia. Podobało mi się jedno ze stwierdzeń, że wszystkie metody walki rękami i nogami zostały już od dawna wymyślone i wszelkie tworzenie nowych, lepszych systemów po prostu możliwe nie są. Będą co najwyżej próbą rozsławienia swojego nazwiska, a to już rozdmuchane ego, niezbyt w duchu prawdziwego stylu "pustej pięści". I można wywnioskować, że z opinii przedstawicieli wynika, że karate balansuje na granicy pojęć "sport" i "sztuka", ale z żadnym w pełni się nie utożsami.

Powtarzającym się motywem jest kwestia mentalności; Japończycy robią jak każą, Europejczycy pytają dlaczego tak, a nie inaczej? Cóż, zawsze chcemy więcej. 

Przypadły mi do gustu słowa autora książki:

Ktoś, kto poświęcał się sportowi takiemu jak koszykówka, tenis, piłka nożna lub futbol amerykański, które polegają na młodości, sile i szybkości, wybiera podwójną śmierć. Kiedy nie możesz już dłużej uprawiać tego sportu ze względu na utratę wymaganych cech, budzisz się rano bez zajęcia, które stanowiło centrum Twojego życia przez dwadzieścia pięć lat i jest to niepokojące i destabilizujące. Natomiast sztuki walki mogą i powinny być ćwiczone przez całe życie - one nigdy cię nie zostawią (s. 5-6). 

Przypominają mi się rozmowa z wuefistami w liceum; myśleli, że znaleźli frajera na koszykówkę i siatkówkę. Zwłaszcza ten łysy palant od tego drugiego, który zapytał mnie "po co ci karate?", po tym kiedy powiedziałem mu, że to był jedyny sport jaki trenowałem wcześniej. Autentycznie miałem wrażenie, że rozmawiam z debilem. A już ci trenerzy, którzy zaczepiali mnie na ulicach ... Do dziś opinii na ich temat nie zmieniłem. Dobrze, że miałem charakter jaki miałem i potrafiłem ich spławić jednym, konkretnym słowem ... 

Ze wstępu od wydawcy polskiego dowiedziałem się, czegoś co podejrzewałem wcześniej - japońskie karate ma trochę tendencji nacjonalistycznych podobnie jak taekwondo w Korei. 


Powyżej shinai, czyli bambusowy miecz, którym dawniej dyscyplinowano uczniów. Za moich czasów służył do tego pas senseia. Na "chrzcie" po egzaminie na wyższy stopień też. Ciekawe jak jest teraz? 

Zaimponowała mi postawa Teruo Hayashi; czekał przed domem mistrza kilka godzin i błagał miesiącami, żeby przyjął go na ucznia. Szacun! Zgadzam się też z jego słowami "uczeń wszystkiego, mistrz niczego" (s.47). Niby stary truizm, ale nawet w sztukach walki znajduje zastosowanie. Podoba mi się też zwyczaj dojo yoburi. Było to nawet w "Wojowniku wiatru", że walcząc z wszystkimi w dojo, zaczynamy od najniższych stopniem, kończymy na mistrzu.  

Zazwyczaj praktyk jest zawiedziony, kiedy punkt zdobywa przeciwnik. Dla niego wygrana jest wszystkim i nie rozumie niczego innego. Taka osoba jest bardzo groźna dla społeczeństwa, ponieważ szanuje tylko siebie. Jeśli szanujesz swojego przeciwnika, nigdy nie zaczniesz wojny (s. 73)

Do tych słów mistrza Hirokazu Kanazawa mam trochę wątpliwości. Wolę starą szkołę z serialu "Kobra Kai" ... 

Spodobało mi się kilka stwierdzeń. Mała garstka cytatów:

Po drugie, że ten kto został złodziejem lub jakimkolwiek innym przestępcą, najpierw był kłamcą (Richard Kim, s. 88).

Przypominam sobie, że źle uderzyłem w jedną skałę i rozciąłem sobie rękę. Mój nauczyciel podszedł i zrobił to, co według niego było dla mnie najlepsze - wysypał sól w otwartą ranę (Takayuki Kubota, s. 111)!

Sztywny dąb opiera się sile wiatru, lecz w końcu się łamie. Elastyczna wierzba natomiast ugina się na wietrze i wychodzi z zawieruchy nienaruszona (Masatoshi Nakayma, s.188).

Osoba pewna siebie nie odczuwa potrzeby krzywdzenia kogokolwiek. Taki stosunek do otoczenia bierze się właśnie z pewności siebie. Kiedy osoba pozbawiona pewności siebie zdobywa władzę, pieniądze i wpływy, staje się okrutna, podła i nikczemna (Tsutomu Ohshima, s. 219).

Co zaś to samego wydania książki, to irytuje mnie trochę świadomość w niej przedstawiana np. fragmenty mówiące o tym, że ktoś "przeniósł się z Okinawy do Japonii" ... A Okinawa to jest niby osobne państwo? Taipai! Karii! Dziwi mnie też tłumaczenie. Jest bardzo toporne z języka angielskiego. Drażni mnie ilość powtórzeń wyrazów, a także stosowanie formy wyrazu "sensei" bez żadnej odmiany, jakby dotyczyło to kobiet, a nie mężczyzn. Dlaczego nie można było napisać "senseia"? 

Książka super! Gorąco polecam!

A teraz czas na drugą część przedstawienia. Moim i Państwa gośćmi są Micah Karns oraz Nate Hitpas. Wielkie brawa! Osu!